Droga z Mushu przez Wewak do granicy z Indonezją- Wutung- zajęła kilka dni. Streszczając spóźniłam się na statek płynący do Vanimo, a że drogi takowej nie ma musiałam lecieć...Z początku nie było miejsc w samolocie potem się jakoś znalazły ale koniec końców w Vanimo wylądowałam tylko ja...a gdzie fasolka? No i własnie. Żadnego bagażu nie załadowano do samolotu gdyż restrykcje lotniska co do wagi samolotu były już za duże. Ostatnio odwołano lot z powodu dużej ilości dziur na pasie startowym, a teraz nie przywieziono naszych bagaży...5 dni czekałam w przygranicznej wioseczcce WUTUNG aby w końcu dostać mój plecak. Na pokładzie samolotu byli ze mną jeszcze żółnierze, którzy do Vanimo przylecieli na 3-dniowe szkolenie. Cały osprzęt szkoleniowy w tym namioty zostały na lotnisku w Wewak, a panowie tylko uśmiechnęli się troszeczkę załamując ręce...Cóż PNG TIME... u nas była by od razu afera. Od linii lotniczych udało się wywalczyć pełen bak beznyny dla kuzynki, znajomego z MUSHU mieszkającej w wioseczce WUTUNG. I znowu WANTOK SYSTEM. Przyjęli mnie jak swojego i przez kilka dni żyłam z nimi w wiosce położonej nad samym oceanem. Po raz kolejny byłam pierwsza białą mieszkająca z nimi i każdy mój ruch był bacznie obserwowany:). Generalnie oprócz wodospadu nie ma w okolicach nic. Widać jednak różnicę miedzy MUSHU a WUTUNG. Tutaj ludzie bardzo polegają na sklepach- głównie tych z produktami indonezyjskimi, tego czego na MUSHU w ogóle nie ma. Ludzie natomiast po raz kolejny bardzo przyjaźni, obdarowali mnie prezentami- bilumami, sorongami tak, że znowu wyglądam jak typowa mróweczka z wielgaśną fasolką na plecach!:)