Przed wschodem slonca opuscilysmy wyspe Mushu i mala motorowka w 9 osob udalismy sie w strone miasteczka Wewak oddalonego o okolo godzine drogi. Towarzyszace nam delfiny zwiastowaly dobry poczatek dnia jednak nie na dlugo:) Po 10 minutach jazdy bardzo sie rozpadalo, deszcz przeslanial wybrzeze i kapitan stracil przez chwile orientacje w terenie. I wlasnie 'GDZIE SIE PODZIAL WEWAK?'. Konsternacja na lodzi trwala dobre pol h i koniec koncow nie wiedzialam czy w ogole plyniemy w dobra strone. Burza, wzburzone morze, my cale mokre i ta mala motorowka z naszymi plecakami i innymi lokalnymi. Okazalo sie ze troche zboczylismy z drogi i w pewnym momencie zgasl silnik. Po kilkukrotnych nie udanych probach ponownego odpalenia, kapitan wygladal na dosc zmartwionego...Zeby mi dygotaly z zimna, a do plazy byl jeszcze niezly kawalek. Fale zbijaly nas na skaly a my z Didda w tej sytuacji zaczelysmy szukac wiosel...Niestety udalo znalezc sie tylko deski i pokrywe od przenosnej lodowki...No nic. W kazdej sytuacji trzeba sobie jakos radzic:))) Za duzo sie nie posunelismy a trzech Papuasow walczylo z silnikiem. Mieszali baniak z benzyna, obracali go na wszystkie strony i po jakis 20 min udalo im sie go odpalic! na samych oparach wplynelismy na plaze w Wewak- SZCZESLIWE ze koniec koncow udalo nam sie doplynac. Zamiast godziny plynelismy ponad 2 :) a poranna przygoda to codziennosc w Papui Nowej Gwinei. Tutaj nie ma rzeczy niemozliwych:)