Wysepka MUSHU oddalona jest od wybrzeży WEWAK o h jazdy motorówką. Palmy kokosowe, bananowe, otoczona turkusową wodą, a niedaleko rafa koralowa i zatopione wraki II WŚ- to rajska kryjówka dla podróżników w PNG. Mimo bliskości z WEWAK to zupełnie inny świat- zrelaksowany, bezpieczny, bez elektryczności i bieżącej wody- RAJ!;-)
Na Mushu trafiłam za sprawą CS-erki z Goroki której rodzina mieszka w największej na wyspie wiosce- BIK MUSHU. I właśnie tu zadziałał WANTOK SYSTEM- przygarnęła nas pod swoje skrzydła ciotka dziewczyny, która dbała o nas jak o swoje dzieci...:) Dzieciaki nie odstępowały nas na krok i praktycznie tylko nocami miałyśmy czas dla siebie. Na wyspie znajdują się 2 kościółki- jeden przy chatce Anny (NUI-MAMA w tok ples)- tak naprawdę to drewniana konstrukcja z dachem, bez ścian i z drewnianymi belkami służącymi za ławeczki. Kiedy mieszkańcy dowiedzieli się, że jestem z Polski zaraz wspominali księdza Pawła, który prowadzi kościół na sąsiedniej wyspie- KAIRIRU. Polskich księży było tu wielu i wszyscy bardzo ich tu cenią.
Wioseczka BIK MUSHU liczy około 800 mieszkańców- nie wliczając dzieci! A średnia na rodzinę to około 6! Na wyspie znajduje się kilka mniejszych wioseczek i mówi się tu w 2 językach (tok ples). Języki w znaczący sposób różnią się od siebie i ludzie posługują się oficjalnym TOK PIDGIN.
Na wyspie nikt nie wiedział o naszym przyjeździe więc było to wielkim zaskoczeniem dla wszystkich. Zaraz usadzono nas w drewnianej chatce, która robi za kuchnie. Tam poczęstowano nas bananami i wysłuchiwano naszych opowieści z wielkim zainteresowaniem. Dzieciakom szczęki się nie zamykały- ze zdziwienia, a dla niektórych z przerażenia. Biali nie przypływają na tą stronę wyspy- do wioseczki. Przez 2 dni byłyśmy totalnie otoczone ludźmi (zaraz przypomniał się Bangladesz). Przynoszono nam owoce, warzywa i ryby! W niedziele do kościoła ubrano nas w lokalne spódnice i bluzki. Strój backpackerski nie wchodził w rachubę...:)
Wioseczka jest bardzo malowniczym miejscem. Bardzo zadbana, wszystkie domy wybudowane na palach z dostępnych z dżungli materiałów. Tu nie ma sklepów, a lokalny co sobotni market przyciąga do wioseczki tylko lokalnych mieszkańców. Na Mushu nie znajdzie się ani jednego pojazdu, nawet rowerów nie ma. Tu koncept pieniądza jest dość nowy. Wszystko jest w dżungli, pielęgnowanym ogrodzie i oceanie, co do życia potrzebne- JEDZENIE. Woda deszczówka używana jest w większości potrzeb, a na dłuższe kąpiele bądź pranie chodzi się na środek wyspy do kilku źródełek słodkiej wody. Kobiety zajmują się dziećmi, gotują, łowią ryby, chodzą do dżungli myć SAK SAK (o tym zaraz), a mężczyźni chodzą do dżungli, pracują w ogrodzie i budują domy. Tu nie ma wiele ale jest wielka miłość i pozytywna energia.
SEIGO czy w lokalnym języku SAK SAK to jedzenie, które na wyspie je się na porządku dziennym. Wytwarzane jest z palmy, którą ścina się po ok. 25 latach. Mężczyźni zajmują się pierwszym procesem- wyłuskiwania wnętrza palmy i wkładania go do worów. Wygląda to jak pomarańczowe wióry w warsztacie stolarskim. Następnie worki przenosi się do sekcji kobiet, które zgromadzone przy źródle słodkiej wody przemywają SAK SAK 3 razy i to co osadza się na dnie pojemnika wyciąga się na koniec dnia i używa się do jedzenia. Można albo usmażyć albo dodać gotowanej wody i zrobić z seigo taki bezsmakowy kisiel. Dość ciekawy proces, który tu jest codziennością. SEIGO to jak w Polsce ziemniaki, do tego rybcia i posiłek gotowy.
Użyczono nam pokój z jedynymi w całym domu dwoma łóżkami. Nasza NUA spała na podłodze między nami, a jej naga klatka piersiowa z wylewającymi się na boki piersiami do pasa to niezapomniany widok. Tylko nieliczne kobiety na wyspie chodziły z odsłoniętą klatką, większość chodziła ubrana;-) było bardzo swojsko!;-)
Niedziela to święto, nikt nie pracuje, a w kościele gromadzi się pół wioski. Ksiądz przywitał nas z ołtarza i podczas całej mszy nawiązywał do Polski i Danii. Mówił w TOK PIDGIN więc rozumiałyśmy 5/10 uśmiechając się przyjaźnie do wszystkich. Dzieci nie puszczały naszych dłoni i przez cały czas wodziły wzrokiem ze wszystkich zakątków kościoła. Przed mszą zaczęto bić w dzwon, który okazał się butlą gazową;-) Na wyspie nie nosi się zegarków więc dzwon wszystkich informuje niedzielnej mszy. Atmosfera kościelna niepowtarzalna, a radosne śpiewy mieszkańców bardzo przypominały mi gospel. Wszyscy odświętnie wystrojeni, nawet białe podróżniczki:-).