Poruszanie się między wyspami jest dość łatwe ale bardzo czasochłonne… W poniedziałek wieczorem wsiadłam na statek towarowy TINA ONE płynący do stolicy Port Villa (wyspa Efate). Moim celem było dotarcie na wyspę Pentecost i zobaczenie land-diving-u czyli obrzędu, który dziś ma postać bungee jumping. Ale o tym później…
Statek wyruszył o 20.00 i był po brzegi załadowany. Udało mi się znaleźć niezłą miejscówkę na jednej z ławeczek przy rodzince uśmiechających się do mnie Ni-Vanuatu. Dookoła mnie mnóstwo lokalnych, żadnych białych (YEAH!;-) i niezliczone ilości towaru- meble, świnie (bez kłów:( ), kury i worki wypchane warzywami i innymi nieznanymi mi towarami. Na początku mało kto ze mną rozmawiał i okazało się, że niektórzy bali się ‘zagadać’ do białoskórnej (lub jak kto woli- żółtoskórnej:). Czy ja tak groźnie wyglądam? ;-) Jeden Pan zapytał mnie czy to prawda, że za granicą chodzą z bronią i jest bardzo niebezpiecznie, hmmmm. Większość tubylców rzadko widzi białoskórych, a świat poza Vanuatu nie jest wszystkim dobrze znany. Większość wiosek nie ma elektryczności i wciąż żyje się tu jak za czasów średniowiecza. I czy tak nie powinno zostać? Żyzna gleba daje mieszkańcom mnóstwo różnego typu owoców i warzyw, są świnie, owoce morza- czego chcieć więcej?
Nikt nie powiedział mi dokładnie ile będzie trwać mój rejs ale liczyłam na jakieś 10h…pomyliłam się raptem o 20h;-))) Tak tak 30h zajęło mi dopłynięcie do malutkiej wioseczki PANGI na południowym zachodzie Pentecost...Nie obyło się bez przygód wynikających chyba z wyspiarskiego wyluzowania marynarzy- w stylu- zgubienie łódki przywiązanej do statku (dobrze, że ktoś po pół h zauważył, aż tak daleko nie odpłynęliśmy), a potem zablokowanie kotwicy i kolejna h w plecy;-). Ale jak to mówią tutejsi ‘ I STRET NO MO’- nie ma sprawy, w końcu ISLAND TIME czyli jak dopłyniemy tak dopłyniemy. W nocy nieźle rzucało i dzieci siedzące dookoła mnie się pochorowały…wiaderko z wymiocinami stało akurat przy moich nogach i musiałam wspierać maleństwa dając przykład bycia twardą;-)). Rano od taty jednego z dzieci dostałam herbatę i ciasteczka:). Potem zaopiekowali się mną marynarze, poczęstowali jedzniem wypytując co ja tu w ogóle robie???:) Na samej wyspie Pentecost statek zatrzymał się 11razy! Od wioseczki do wioseczki, w każdej tzw. KAVA STOP i ładowanie więcej i więcej korzeni KAVY, Taro i drewna- głównych produktów eksportowych Vanuatu.
W każdej wiosce na wyspach Vanuatu mieszka wódz- najważniejsza osoba w lokalnej społeczności, zazwyczaj najstarsza posiadająca największą wiedzę. Do niej należy rozwiązywanie sporów, prowadzenie obrzędów religijnych i obradowanie w miejscach spotkań mężczyzn zwanych potocznie- ‘nakamal’. Zazwyczaj jest to bambusowy szałas w środku wioski gdzie przy dyskusjach towarzyszy picie lokalnego trunku- ‘kava’. Kava jak już wiecie nie ma ma nic wspólnego z polskim pojęciem kawy. Tu jednakże każdy ją pije. Nawet na statku mnie częstowano:). Teraz już wiem dlaczego oni tacy zrelaksowani:)
Przez całą podróż statkiem obserwowałam niekończącą się wymianę ludzi, jedni wchodzący inni schodzący z pokładu. Rozładowanie, załadowywanie towaru- ciężka praca. Ocean był dosyć spokojny szczególnie płynąc wzdłuż długiej, zielonej wyspy Pentecost. Nastał kolejny wieczór, a ja wciąż płynę…:) Teraz w każdej wioseczce palono na plaży ogniska i świecono latarkami aby zwrócić uwagę kapitana. Tylko wtedy statek zatrzymywał się niedaleko brzegu skąd wysyłano łódkę w stronę wioski. Koniec końców po dłuuuuuuuuugim rejsie dopłynęłam o północy do malutkiej wioseczki PANGI…
Ceny:
1AUD=80VATU=2,4zl
Bilet na cargo boat TINA ONE- 3700 VATU