Ciekawa rzecz zauwazylam na budowanych tutaj domach. Przede wszystkim stan surowy pokazuje sie nie przez umieszczenie wienca na dachu, a przez postawienie smiejacej sie kukielki wielkosci czlowieka! Na poczatku myslalam, ze to strach na wroble;-) a tu sie okazalo, ze to nic innego jak syngalski WIENIEC:)))
Syngalezi nie przypominaja mi w ogole hindusow. Czuje sie tu taki wyspiarski, wyluzowany klimat. Lokalni maja zdecydowanie wiecej wspolnego z Afryka niz Azja, brakuje tylko hawajskiego, kolorowego wienca ze swiezych kwiatow:) Ciemna karnacja, wielkie biale usmiechy i czarne wlosy/oczy. W koncu jak wyspa to wyspa.
Z Nuwary dostalismy sie kilkoma lokalnymi autobusami do Tissy. Przejechalismy przez malownicza rozpadline nad ktora polozna jest ELLA skad opuscilismy gorski region wyspy. Odwiedzilismy buddyjska swiatynie DOWA z 4m posagiem buddy wykutym w skale. Ale nie to bylo najwieksza atrakcja. Okazal sie nia JACK FRUIT- wielki zielony owoc, ktory lezal juz pod drzewem (gdyby spadl komus na glowe to wstrzas mozgu murowany). Zaczelismy go kroic, chcielismy posmakowac ale po jakis 10min walki kiedy to Tomek i Dominika mieli poklejone dlonie naturalnym sokiem-klejem przyszedl lokalny pan wyjal swoj TASAK i wtedy okazalo sie, ze owoc nie jest dojrzaly...;-) Za to przyniosl olejek kokosowy, ktory polaczony z piasek spisal sie na medal i zmyl klej z rak T. i D. Ja wszystko skrupulatnie nagrywalam:)))
Generalnie ruszamy do hotelu rodzicow, ktorzy dzis uczestniczyli w jakims jeep safari (dla nas troche drogo- 50USD/os). A jutro w koncu nad upragniony OCEAN!!!:)))