Dostać się tam gdzie niemożliwe? Chyba zaczniemy się w tym specjalizować…Nawet LP (wydawnictwo Lonely Planet- Bangladesh) pisało, że indywidualni turyści nie maja co liczyć na zakwaterowanie na terenie herbacianych plantacji u głównego producenta…a jednak…nam się udało!;-) a więc od początku…
Z Sylhet autobusem dostałyśmy się do Srimangalu- miejscowości położonej na południowy wschód (jakieś 3h- 80TAKA) gdzie znajdują się nie tylko herbaciane plantacje ale również sady ananasowe i drzewa orzechowca betel (z którego robione są „bengalskie gumy do żucia”- ale o tym później). Do tego wioseczki plemion Khashia i Monipuri oraz kilku innych.
Będąc w Sylhet dowiedziałyśmy się o plantacji Finlays (jednego z najwiekszych producentów herbaty- niegdyś należąca do Szkotów powoli całkowicie przeszkształcana w bengalską firmę), której dyrektorem jest kolega pana, który przyjął nas w Sylhet (Burjan Tea Estate). Co prawda nie znałyśmy ani imienia ani numeru telefonu- ok. praktycznie nic nie wiedziałyśmy o tym Panu…ale zaryzykowałysmy…Generalnie ten człowiek to jeden z najbogatszych ludzi w Bangladeszu, a Finlays, która rządzi nie tylko zatrudnia około 80 tyś ludzi (kilka wioseczek dookoła plantacji) ale również posiada ponad 16 tyś hektarów ziemi ( w tym 8 tys samych herbacianych krzewów…). Rikszą z dworca autobusowego jechałyśmy jakieś 14km do biura owego Pana…(miało być 7km ale riksiarz nie wiedział dokładnie gdzie jechać…z resztą jak i my…). Potem pojawił się jakiś Pan, który jadąc przed nami na rowerze pokazał drogę, a potem użyczył telefonu abym mogła porozmawiać z herbacianym bonzem…
Okazało się, że na teren Finlays nikt nie wjeżdża sobie od tak, bez pozwolenia i wcześniejszych umówień…Szlaban na wjazd i koniec…Na początku nie chcieli nam numeru komórki podać i nikt z pracowników nie odważył się zadzwonić- bo do tego Pana się tak po prostu nie dzwoni…hmmmm no ok. Co tam raz kozie śmierć- dzwonię! Pan Shafique zaprosił nas do swojej posiadłości i przy herbatce i ciasteczkach wysłuchiwał naszych, a my jego opowieści podróżniczych i nie tylko. Okazało się, że w rezydencji mieszka sam ze służbą, żona z córką w Dacce, a syn na studiach w Stanach. Sam chyba postanowił zaryzykować… i nie dość, że przyjął nas na 2 noce, żywił to traktował tak jakbyśmy znali się od dawna. Wieczór spędzony przy kolacji, a potem butelce wódki z colą… zacnie zacnie. Nawet zaproszenie na ślub córki w styczniu mamy (bagatela tysiać gości…) Apartament z łazienką był wielkości zacnego m2, wielkie łóżka, lodówka i wszystkie możliwe meble…do tego widok na wspaniały ogród…cisza, spokój i nic innego jak herbaciane plantacje…żyć nie umierać…
Dzień spędzony z herbatą;-)- spacer między krzewami, obserwcja pracowników (głównie kobiet zrywających listki), a potem odwiedziny wioseczki Ramnagar- gdzie żyje plemię Monipuri. Chodząc wąziutkimi uliczkami zagadały nas lokalne Panie i zaprosiły do siebie do domu. Tam przy herbacie i ciasteczkach nałożono nam naturalna henne, która tu nazywa się „mendi”. Pani przyniosła listki drzewa, które starła dodając wody i zieloną maź nałożyła nam na palce, malując przy tym wzorki na naszych dłoniach. Po pół h wyschło i voula- jak bengalskie kobiety miałyśmy czerwone dłonie;-). Potem już każdy zaczepiał i mówił „KHUB SHUNDOR”- co znaczy bardzo pięknie;-). Hehe. Na terenie innego domku posadzono nas na 2 krzesłach na placu, otoczono, obserwowano i pytano;-) My, naszym skromnym bengalskim od razu złamałyśmy im serca i wkupiłyśmy się w ich łaski;-) wszyscy się śmiali i atmosfera była niepowtarzalna!
Kolejny niespodziewany dzień, do tego kolacja z panem bonzem, który (KOCHANY!!!) na rano załatwił nam prywatny samochód aby nas odwieźć na autobus jadący do stolicy…czasem mamy więcej szczęścia niż rozumu…;-)